cookies

 

Serwis internetowy swiatkotow.pl używa plików cookies.

Korzystając ze strony internetowej www.swiatkotow.pl wyrażasz zgodę na używanie plików cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.

Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Rozmiar tekstu: A+ A-

Riko opowiada o kotach niezwykłych

„Riko, sam kocur niezwykły, o sobie, swoim życiu, kotach ze swojej ferajny oraz swoich i obcych ludziach, opowiada w książce „Riko i my. O kotach, ludziach, przyjaźni i zaufaniu”. Opowieści te są i wesołe, i smutne, i twarde, i łagodne – jak to w życiu. Wszystkie zdarzyły się naprawdę, i wiele nauczyły ludzi Rikiego. Aby je poznać, warto kupić książkę, no i zajrzeć na stronę www.facebook.com/rikoimy, gdzie informacji o książce, Rikim, i jego ferajnie jest dużo więcej, niż tutaj.

Jednak na świecie istniało i istnieje bardzo wiele innych kotów niezwykłych. Jedne były niezwykłe w okolicznościach ekstremalnych, a inne w zwykłej codzienności. O tych właśnie kotach, niezwykłych na wiele sposobów, będzie tutaj opowiadał Riko. Czasami Riko opowie też coś o sobie, albo o kotach ze swojej ferajny, a nawet o ludziach. Zachęcamy do lektury.”

20.09.2013 Autor: Ludwik Kozłowski

Riko opowiada o Puce i Guiton - kotach, które przepłynęły świat

Kategoria: Riko opowiada
Szanowni Państwo, czy kiedy budzicie się rano, a już zwłaszcza, choć nie tylko, w poniedziałek, i pomyślicie o świecie i ludziach, to natychmiast zbiera się Państwu na pawia?
Puce i Guiton Fot....

A kiedy jeszcze przypomną się Wam „koledzy i przyjaciele” ze szkoły, uczelni czy pracy, to odruchowo zaczynacie macać ręką pod łóżkiem w poszukiwaniu starego, wiernego trzonka od kilofa? Kiedy zaś na domiar złego w radiu zamiast kojącej muzyki słychać jakiegoś „mundrego”, który Państwu mówi, co macie myśleć, chociaż znaczenie tego trudnego słowa pozostanie dlań na zawsze nieodgadnioną tajemnicą, to się Państwu obraz zaczyna podświetlać na czerwono i doznajecie widzenia tunelowego?

Proszę się absolutnie nie wstydzić. To powszechne, normalne, i jak najbardziej prawidłowe. Co więcej, najczęściej przydarza się tym, których zdolność refleksji wykracza nieco poza myśl „O w mordę, ale wczoraj dałem w palnik, a tu kacoliny nie ma...”. Zaś co najciekawsze – jest tak od dawna, nie od wczoraj.

W połowie lat 50-tych ubiegłego wieku podobnych uczuć doznawał – w bogatej, pełnej powojennego optymizmu i błyskawicznie się rozwijającej Kanadzie, w pięknym mieście Montreal – niejaki Henri Beaudout. Cofało mu się tak bardzo, że postanowił coś z tym zrobić.

Jego pasją było żeglarstwo, i wreszcie ciepłe uczucia wobec bliźnich wypełniły go do tego stopnia, że wpadł na pomysł przepłynięcia przez Atlantyk, aby się trochę przewentylować. Przepłynięcia na tratwie z drewnianych bali i wyposażonej w pojedynczy żagiel, nie zaś którymś z popularnych wówczas transatlantyków.

Niemal natychmiast okazało się, że podobne uczucia przenikają wielu ludzi, z czego jeszcze trzech – byli nimi panowie Marc Modena, Gaston Vanackere i Jose Martinez – tak silnie, że postanowili mu towarzyszyć w wyprawie.

Tratwę skonstruowano szybko i sprawnie, nazwano ją „L’Egare”, czyli „Zagubiona”. Powstała z wielkich pni kanadyjskiego czerwonego cedru, ściśle i przemyślnie powiązanych konopnymi linami, i 11 czerwca 1955 r. załoga popłynęła w dół rzeki Św. Wawrzyńca, wypłynęła na Atlantyk, i ruszyła w drogę. Niestety, warunki na morzu były jeszcze lepsze, niż należało przypuszczać, i już w sierpniu sztormy przy wybrzeżach Nowej Fundlandii ciężko uszkodziły tratwę. Poobijanej załodze ledwie udało się wrócić.

Te drobne trudności nie zniechęciły ani pana Beaudout, ani jego załogantów. Sprawnie zebrali fundusze, zbudowali nową, nieco większą i odporniejszą tratwę, nazwali ją „Zagubiona II”, i w maju 1956 ponownie ruszyli w drogę, tym razem z Halifaxu. Jednak załoga w drugim podejściu liczyła nie cztery, a pięć osób. Jose Martinez musiał zrezygnować ze względu na ciężką chorobę morską, której czas nie leczył, ale doszło dwoje nowych.

Henri Beaudout, który o tej wyprawie napisał książkę, nie potrafił sobie przypomnieć, kto i w jakim celu dostarczył im na pokład rodzeństwo sporych już kociaków – czarnego Puce i szarą Guiton. Jego zdaniem możliwe nawet, że koty zabrano celowo, jako „przepowiadaczy pogody” na dzień czy dwa przed zbliżającym się sztormem. Tak czy inaczej, koty wyruszyły w drogę, i od początku były pełnoprawnymi członkami załogi.

Błyskawicznie przyzwyczaiły się do swojego małego świata, i szalały po nim jak to młode, zdrowe i dobrze odżywione koty – dobrze odżywione tym bardziej, że ludzka załoga pod koniec podróży nie dojadała, ale koty swoją porcję musiały dostać. Największą radością było, kiedy udało się złowić świeżą rybę, co zdarzało się dość często. O dziwo, i Puce, i Guiton wolały gotowaną, niż surową.

Szaleńcze gonitwy kończyły się różnie, i koty nieraz wypadały za burtę. Od samego początku nie zniechęcało ich to w najmniejszym stopniu – tratwa płynęła powoli, ludzie zawsze mieli je na oku, i wystarczało kilka energicznych machnięć łapkami, albo z miejsca rzucona linka, i skąpany w słonej wodzie delikwent zaraz znajdował się na pokładzie, gdzie otrząsał futro i przystępował do mycia.

Złą pogodę rzeczywiście oboje wyczuwali doskonale, co najmniej dwa dni przed jej nadejściem. Kiedy już przyszła, obu kocich załogantów zamykano w dużej i względnie zabezpieczonej przed zalewaniem klatce, a ludzie koncentrowali się na bronieniu tratwy wobec ataku żywiołów.

Rejs trwał 88 dni, tratwa i jej załoga przepłynęli w tym czasie przeszło 5.000 kilometrów. Henri Beaudout podkreślał niejednokrotnie, że ludzie na tej trawie nie oszaleli, nie załamali się i nie pozagryzali wzajemnie tylko dlatego, że ich towarzyszami było kocie rodzeństwo. Niezmożone siły i energia Puce i Guiton, ich stała gotowość do zabawy i udziału w codziennych czynnościach, niezmącona pogoda ducha, a także – co może zaskakujące, ale nie mniej ważne – umiejętność przesypiania czasu, kiedy tratwą szarpał sztorm, a jedyne, co jeszcze pozostawało do zrobienia, to czekać, aż się skończy, były dla ludzi zbawienne.

W połowie sierpnia 1956 roku „L’Egare II”, nieduża (9,5 x 5 metrów), ale niezwykle dzielna i niepokonana tratwa, wraz z całą swoją zwycięską załogą, dobiła do Falmouth, na kornwalijskim wybrzeżu Wielkiej Brytanii. Wśród liczącego 2,5 tysiąca osób tłumu, witającego dzielnych żeglarzy, najbardziej prominentną postacią był książę Bedford, kuzyn królowej Elżbiety II. Na cześć dzielnej załogi odbyła się cała, trwająca kilka miesięcy, seria przyjęć i uroczystości, w których – poza iście królewskim powitaniem i rautem bezpośrednio po lądowaniu, nie uczestniczyli niestety Puce i Guiton. Mimo wstawiennictwa księcia, nie ominęła ich półroczna kwarantanna. Odbywała się w pałacowych wręcz warunkach, tu pozycja i pieniądze księcia zrobiły swoje. Do opieki i zabawy z nimi wyznaczony był specjalny człowiek, a tak towarzysze z „Zagubionej”, jak i sam książę odwiedzali kocich żeglarzy systematycznie, i kwarantanna minęła bez kłopotów, ale koty z pewnością były szczęśliwe, kiedy się wreszcie skończyła.

Tym bardziej, że koniec kwarantanny oznaczał dla nich przeprowadzkę do wspaniałej, zatopionej w sadach i ogrodach wiejskiej posiadłości księcia Bedford, w której książę najchętniej przebywał i w której podejmował załogę, także ludzką, „L’Egare II”. Ludzie z tratwy stopniowo wrócili do innego życia – popularność zyskana dzięki wyprawie przełożyła się na pieniądze, więc mogli nowe życie zorganizować w bardziej odpowiadający im sposób – ale Puce i Guiton z radością pozostały w pałacu księcia Bedford. Oboje żyli bardzo długo, i było to życie usłane myszami – oczywiście, nowo przyjęci członkowie brytyjskiej arystokracji myszy, jeśli w ogóle, jadali już tylko wtedy, kiedy mieli taki kaprys. Zasadniczo, mieszkali na książęcych pokojach, i jadali przy książęcym stole – oboje bywali nawet na uroczystych kolacjach, i podobnie jak na tratwie, potrafili zachować się bez zarzutu, na myśl im nie przyszło żadne chodzenie między talerzami, w końcu każde miało swoje krzesło przy stole – a do codziennej opieki nad nimi znów wyznaczony był specjalny człowiek.

Cała ta niesamowita – także dlatego, że wszyscy pojawiający się w niej ludzie byli dobrzy, i dlatego, że nie zdarzyło się w jej trakcie nic złego – historia jest doskonale udokumentowana.

Henri Beaudout napisał o wyprawie „L’Egare II” książkę, noszącą angielski tytuł „The Lost One”, bardzo bogato ilustrowaną, w tym zdjęciami obojga kotów, i niezwykle szczegółową, a mający umiejętności profesjonalnego fotografa i filmowca Gaston Vanackere całą wyprawę uwiecznił za pomocą 16 mm kamery, dzięki czemu powstał film „Atlantic Adventure”. Ponadto, w Internecie obejrzeć można krótki filmik z cyklu „Pathe News Clip”, zatytułowany „Atlantic kon-Tiki arrives” – i oba koty oczywiście tam występują, podobnie jak w równie krótkim, ale tylko kotom poświęconym fragmencie nakręconym przez Gastona Vanackere, a dostępnym pod adresem http://vimeo.com/54260823 . Warto też zajrzeć na stronę http://theraftsmen.com , i jej odsłonę na FB.

Zaś na zakończenie, jeszcze jeden miły drobiazg. Po wyprawie tratwa wróciła do Kanady, której premier obiecał, że zajmie ona godne miejsce w muzeum. Oczywiście tratwa gdzieś zgniła w muzealnych magazynach, premier odszedł w niepamięć, a Henri Beaudout, mający dziś 86 lat, nadzoruje budowę jej repliki. Ciekawe, czy na wspomnienie o owym premierze, odruchowo sięga po trzonek od kilofa...

Komentarze (0)
Nie pamiętam hasła
Chcesz dołączyć do nas ? Zarejestruj się
 

Innowacyjna gospodarka Europejski Fundusz Rozwoju Regionalnego Projekt współfinansowany ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego